poniedziałek, 27 lipca 2015

Nowy sezon The Walking Dead - Alexandria ma "przewalone"

Ze sporym opóźnieniem, ale wreszcie - obejrzałam oficjalny zwiastun szóstego sezonu "The Walking Dead". I po zapoznaniu się z nim nasuwa mi się głównie jeden wniosek, o którym wspomniałam w tytule wpisu - wyraźnie widać, że "Szwędacze" dadzą popalić mieszkańcom Alexandrii.


Było to oczywiście do przewidzenia, ostatecznie w świecie "TWD" bezpieczne miejsca po prostu nie istnieją i prędzej czy później zombie dostaną się wszędzie. W tym przypadku ta zasada również się zatem sprawdzi.

Dość intrygujące jest zarysowanie konfliktu pomiędzy Morganem a Rickiem. Szaleństwo tego drugiego osiąga nowy poziom i widać to naprawdę wyraźnie. Jego mania stawiania na swoim da się we znaki współtowarzyszom niedoli, a sam Rick będzie musiał skonfrontować się z człowiekiem, z którym (jako pierwszym) zetknął się po rozpętaniu apokalipsy zombie. To ciekawe odwrócenie ról, ponieważ przy poprzednim spotkaniu o szaleństwo można było posądzić Morgana, za to Rick wydawał się być wówczas głosem rozsądku. Teraz będzie zupełnie inaczej.

Niepokoi mnie nieco niewielka ilość scen z udziałem Abrahama, który jest jednym z moich ulubionych bohaterów "The Walking Dead". Czy stanie się on kolejną ofiarą i to już w pierwszych epizodach nowego sezonu? To możliwe, skoro nie ma go nawet na plakacie promującym szóstą odsłonę "TWD". Ale czy faktycznie scenarzyści postanowili uśmiercić Abrahama? Cóż, pozostaje czekać do października i przekonać się na własne oczy. 

Na pocieszenie - Daryl ewidentnie ma się dobrze ;)

Zwiastun można obejrzeć na YouTube pod adresem: https://www.youtube.com/watch?v=lUaxF2gGumU

sobota, 20 grudnia 2014

Reign - solidne history-fiction

O "Reign" wspominałam już przy paru okazjach. Ochrzczony na polski jako "Nastoletnia Maria Stuart" (westchnienie...), jest serialem opowiadającym historię tytułowej Marii, wysłanej na dwór królowej Katarzyny Medycejskiej i króla Henryka II. Tam, młoda Maria - królowa Szkocji - poślubiona ma zostać Franciszkowi, pretendentowi do tronu Francji, synowi wspomnianej wyżej pary.

Maria Stuart z Reign
Oficjalny plakat "Reign" ukazujący Marię Stuart, królową Szkocji

O ile nie przepadam za filmami kostiumowymi, o tyle "Reign" mnie zauroczył. Z pewnością miało na to wpływ moje zamiłowanie do historii i weryfikowanie na ile scenarzyści pozostali wierni prawdzie, a na ile puścili wodze fantazji. W przypadku tego serialu, mamy jednak bardziej fiction niż history. Z pewnością ten zabieg miał na celu zebranie przed ekranami większej ilości Widzów, nic się w końcu tak dobrze nie sprzedaje jak trójkąty miłosne (o czym wspomniałam już kiedyś we wpisie z początku roku). Dzięki scenarzystom dostajemy zatem Sebastiana, nieślubnego syna Henryka i jego kochanki Diany (która istotnie była miłością życia Henryka II Walezjusza, choć nigdy nie obdarzyła go potomkiem). Sebastian i Franciszek początkowo zabiegają o względy Marii, ale mylą się Ci, którzy uważają, że serial ten to przeciętna telenowela prezentująca losy XVI wiecznych władców.

Pierwszy sezon przepełniony jest intrygami politycznymi, wizjami Nostradamusa, którego Katarzyna słucha jak wyroczni (faktem jest, że przebywał on na jej dworze), dramatycznymi decyzjami związanymi z tuszowaniem rozmaitego typu skandali (trup ściele się gęsto, to trzeba przyznać), a także wątkami religijnymi (kościół katolicki vs wierzenia pogańskie). 

Sympatyczne postaci i genialne kreacje głównych bohaterów sprawiają, że po pierwszy sezon "Reign" naprawdę warto sięgnąć. I nie tylko po pierwszy - z radością łapię się dziś za sezon drugi (i, miejmy nadzieję, nie ostatni). Dodatkowe smaczki dla miłośników historii (rozróżnianie prawdy od fikcji) podnoszą adrenalinę (przynajmniej u mnie), a scenariusz, reżyseria i świetna muzyka sprawiają, że to jedna z najlepszych produkcji HBO, jakie dane mi było obejrzeć. Zatem jeśli nie wiecie za co złapać się w święta (choć na ten temat przygotowuję osobny odcinek na YT ;P), sięgnijcie po "Reign". Kto wie, może i Was wciągną intrygi na dworze Katarzyny Medycejskiej? ;)

piątek, 16 maja 2014

Finał "Jak poznałem Waszą Matkę"

Opinie na temat ostatniego epizodu wspomnianej wyżej serii, przelewały się przez mojego "walla" na Facebooku i przewijały wśród pytań padających na Ask.fm. Zaintrygowana szumem, postanowiłam nadrobić zaległości i w kilka dni obejrzeć brakujące mi do szczęścia(?) odcinki.

jak poznałem waszą matkę

I teraz uwaga, bo poniżej przemyślenia, mocno trącące spoilerami:
1. Bodaj cały ostatni sezon budowany był pod wielkie wydarzenie, czyli ślub Barney'a i Robin. Przy czym rozwodowi ww. pary poświęcono jeden odcinek, a właściwie - może z pięć minut owego odcinka. Wówczas poczułam niesmak, bo jak rany... serio? To właśnie po to tworzono to napięcie trwające dwadzieścia ileś epów?
2. To, że związek Teda z "Matką Teresą" (nie pomnę jej imienia, co już nieźle świadczy o serii) zakończy się katastrofą, węszyłam od jakiegoś czasu. Obstawiałam rozwód lub zgon matki. No i proszę...
3. Barney czułym ojcem? Zgoda, ale na litość, czy nie zasłużyliśmy choć na imię kobitki, która urodziła to cudo? Do końca życia mamy zachować ją w pamięci jako "31"? To nie "House"!
4. Stara miłość nie rdzewieje, czyli Ted i Robin. No i okej, niechże tak będzie, ale w tym momencie więcej sensu miałoby nazwanie serii "Ciekawe przypadki z życia Teda Mosbey'ego - architekta" lub "Czego nie widzieliście o waszym ojcu?".
5. Osiem lat czekania na "Matkę Teresę" i finał taki dość mało ją upamiętniający... Wręcz kładący na niej krzyżyk, bo i tak zawsze "gdzieś tam" ważniejsza była Robin. "Matka Teresa" miała pojawić się, rozwiązać bieżące problemy, urodzić dzieci i zrobić miejsce dla pary z pierwszego epizodu serii.

Cóż można rzec... no w sumie - życie. Bywa wredne, przewrotne, nieprzewidywalne i pokazuje, że zacząć może się na dobre grubo po czterdziestce (co mnie osobiście cieszy, jeszcze mi trochę do tego poziomu brakuje). Z drugiej strony jest ten niesmak (patrz punkt 1 i 5), bo chyba my - Widzowie - zasługiwaliśmy na coś więcej.

Ogólne wrażenie? Widywałam gorsze finały, ale i o niebo lepsze (choćby "Przyjaciół"). Serial w dalszym ciągu uważam za jedną z najciekawszą produkcji ostatnich lat, ale przerażają mnie krążące plotki o spinn-offie tego cuda. "Jak poznałam Waszego ojca?" może być już nie do przetrzymania.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Niebo istnieje... naprawdę

Pierwszy raz na ten film wybrałam się z osobą, która... jak to ujęła... w coś wierzy, ale ta wiara nie ma nic wspólnego z żadną religią. Ja, jako osoba wierząca (ale też mocno po swojemu i wciąż stawiająca liczne i nowe pytania), zastanawiałam się jak na naszą dwójkę wpłynie ten film, gdy już go obejrzymy. Czy coś się zmieni?

Czytałam różne recenzje odnoszące się do tej produkcji, wśród których przeważały hasła "Niewierzących nie przekona, wierzący już i tak swoje wiedzą". Nasza dwójka nie zaliczała się w zasadzie do żadnej z tych grup, tym większa była moja ciekawość - jak odbierzemy ten film?

Jeszcze zanim skoncentruję się na "Niebo istnieje (...)" muszę uczciwie przyznać, że jako psycholog (zawód wyuczony) niemal od zawsze zafascynowana byłam historiami związanymi z podróżami do innego wymiaru - w chwili śmierci. Czytałam i oglądałam dokumenty poświęcone osobom, które przeżyły śmierć kliniczną, ale jednocześnie z zainteresowaniem śledziłam eksperymenty na uniwersytetach, gdzie (dzięki odpowiedniej stymulacji mózgu) potrafiono wywołać uczucia zbliżone do tych, o których opowiadali "cudownie ocaleni". Mój sceptycyzm wobec prawdziwości tych przeżyć słabł tylko w przypadkach, w których opowieści pochodziły od... dzieci. Trzyletni Paul, czteroletni Colton, sześcioletni Alex - to tylko przykłady wielu maluchów, które otarły się o śmierć (Paul nie oddychał przez ponad 3 godziny, Colton był nieprzytomny i bliski śmierci, u Alexa stwierdzono śmierć mózgu - obudził się po kilku miesiącach). I choć chłopcy ci pochodzą z różnych części świata, ich opowieści o Niebie wydają się niezwykle spójne.

"Niebo istnieje... naprawdę" opowiada historię drugiego z wymienionych przeze mnie chłopców, Coltona Burpo (wcielił się w niego Connor Corum), który niemal zmarł na sali operacyjnej po tym, jak kilka dni wcześniej rozlał mu się wyrostek. Po udanej operacji chłopiec się zmienia - zaczyna opowiadać o przeżyciach, których doświadczył. Wyjawia sekrety rodzinne, o których - poza jego rodzicami - nikt nie miał pojęcia.

"Niebo (...)" nie koncentruje się jednak ani na samym Coltonie, ani na wizji opisywanego przez niego raju, do którego trafił. Skupia się na pastorze Toddzie, ojcu Coltona (w tej roli Greg Kinnear), którego wiara została wystawiona na ciężką próbę. Jego syn nie umarł, jak zatem mógł widzieć Niebo, anioły, Jezusa? Chłopiec przez kilka godzin leżał na stole operacyjnym, więc jak mógł widzieć płaczącą w szpitalu matkę i krzyczącego w kaplicy ojca, kaplicy, która znajdowała się w innym skrzydle szpitala?

Colton z rozbrajającą, dziecięcą szczerością, dzieli się swoimi przeżyciami i mówi o nich tak, jakby zdarzyły się na ziemi. To sprawia, że chce się wysłuchać jego historii, a twarz małego aktora potrafi wywołać u Widza i uśmiech i łzy wzruszenia. Genialna muzyka dopełnia obrazu, podobnie jak nawiązanie do Akiane Kramarik, Litwinki, która od czwartego roku życia przelewa swoje wizje Nieba na płótno. To właśnie w jej pracy Colton rozpoznał spotkanego w Niebie Jezusa, o czym również jest mowa w filmie.

Jezus narysowany przez Akiane Kramarik
Akiane Kramarik stworzyła ten portret mając zaledwie 8 lat
Czy z seansu wychodzimy bogatsi, mądrzejsi, z innym podejściem do życia? Trudno powiedzieć. Myślę, że świetnym podsumowaniem filmu jest kazanie wygłoszone przez pastora Burpo, w którym mówi on, że Niebo widzimy codziennie - w cudzie narodzin, odwadze przyjaciela, w miłości do rodziny. Zapytana przeze mnie o wrażenia osoba, z którą byłam na "Niebie (...)" (przypomnę - niewierząca) powiedziała mniej więcej "To film o tym, co tak naprawdę liczy się w życiu. Że Niebo każdy z nas może mieć tutaj."

A ja? Pomimo wciąż lęgnących mi się w głowie pytań, z prawdziwą przyjemnością obejrzałam ten film. Film o sile, wytrwałości, ufności i o tym, czego nie potrafimy lub nie chcemy dostrzec na co dzień. I o nadziei.

czwartek, 6 marca 2014

Ona - film inny niż wszystkie

okładka filmu ona
Długo zastanawiałam się nad tym, czy o tym filmie opowiedzieć w ramach vloga czy też jest to bardziej temat na pisemne rozważania. Zważywszy, że podczas siedzenia przed kamerą co chwila zapewne robiłabym dłuższe pauzy celem znalezienia właściwych słów lub ochłonięcia po przywołaniu z pamięci jakiejś sceny, postanowiłam zrecenzować ten tytuł na blogu.

"Ona" to dramat/romans, rozgrywający się w - nie tak znów chyba dalekiej - przyszłości ukazanej nam przez reżysera filmu (Spike Jonze). Opowiada historię dojrzałego mężczyzny, zmagającego się z problemami życiowymi. Theodore Twombly (w tej roli Joaquin Phoenix) znalazł się w martwym punkcie swojego życia. Odeszła od niego żona, z którą związany był od wczesnej młodości, wciąż nie jest w stanie zdobyć się na podpisanie papierów rozwodowych i odwleka ten moment w nieskończoność. W pracy zajmuje się pisaniem listów w imieniu własnych Klientów - podziękowania za wspaniałą rocznicę ślubu, za prezent urodzinowy, za imprezę-niespodziankę... Jego poruszające teksty gwarantują mu uznanie zarówno zleceniodawców, jak i właściciela firmy, jednak nie wpływają dobrze na samego Theodore'a, który coraz bardziej zamyka się w sobie, unika kontaktów z innymi ludźmi (w tym z zaprzyjaźnionym małżeństwem sąsiadów), rzadko bywa na randkach, częściej za to korzysta z sex-telefonów, choć nie sprawia mu to większej przyjemności. Żyje z dnia na dzień, a każdy z owych dni jest coraz bardziej pusty i pozbawiony sensu.

I wówczas na rynek trafia zupełnie nowy System Operacyjny, który swojemu użytkownikowi towarzyszyć ma zawsze i wszędzie, pomagając w rozwiązywaniu problemów, sortowaniu maili, odpisywaniu na nie, wyszukiwaniu porad i rozwiązań. Rewolucyjne OS-y nie są zwykłym oprogramowaniem - mają świadomość, porozumiewają się z ludźmi za pomocą syntezatorów mowy brzmiących dokładnie jak żywa osoba, mają uczucia, rozwijają się. Theodor instalując własnego OS-a nie miał pojęcia, jak zmieni się jego życie, gdy wkroczy do niego OS imieniem Samantha (głosu użyczyła jej Scarlett Johansson), ucząca się w błyskawicznym tempie zarówno swojego użytkownika, jak i tworząca własną osobowość, zgłębiającą uczucia i myśli oraz nieograniczoną niczym wiedzę (dzięki stałemu dostępowi do Internetu, każdy OS potrafi wykonywać kilkanaście tysięcy czynności jednocześnie). Szybko okazuje się, że ciepła, cierpliwa, troskliwa i zabawna Samantha, to ideał Theodore'a. Choć pozbawieni możliwości bezpośredniego kontaktu, spędzają ze sobą całe dnie - dowcipkują, wybierają się na wycieczki, komunikują się ze sobą jak dwójka zwykłych ludzi.

Theodore Twombly

Filmu takiego jak "Ona" chyba jeszcze nie było. Jasne, ukazywano nam świat przyszłości, w którym zostalibyśmy zdominowani przez maszyny - ale nie w taki sposób. Nie poprzez emocje. Pokazanie nam, Widzom, że zagrożenie ze strony świata maszyn może wyglądać zupełnie inaczej niż dotąd mogliśmy przypuszczać i że nie oznacza ono przejęcia władzy nad światem, lecz nad naszymi sercami - wciska w fotel i daje do myślenia. Czy jesteśmy aż tak samotni i niezrozumiani przez innych? Czy faktycznie sztuczna inteligencja potrafiłaby pojąć nasze uczucia lepiej, niż drugi człowiek? A co w sytuacji, gdy okażemy się zbyt niedojrzali, zbyt ograniczeni, by dorównać OS-om? Czy ból związany z przeżywaniem kryzysów w związkach stworzonych ze sztuczną inteligencją, pozbawioną ciała, jest porównywalny do tego, jaki odczuwamy rozstając się czy rozwodząc z drugą istotą ludzką?

Takie pytania (i mnóstwo innych, uwierzcie) przelatują przez głowę wiele razy w trakcie oglądania filmu. Zmuszają do refleksji nad własnym życiem, własnym związkiem, własnymi potrzebami. I nad samotnością. Która prędzej czy później dopadnie chyba każdego z nas.

Film poruszył mnie tak mocno, że jeszcze dłuższą chwilę po jego zakończeniu nie byłam w stanie wstać z fotela. Głowę miałam przytłoczoną setkami tysięcy myśli. Z całą pewnością obraz ten wywarł na mnie tak duże wrażenie dzięki świetnemu scenariuszowi i genialnej wręcz roli J. Phoenixa. Polecam. Jest to bowiem jeden z tych filmów, które po prostu trzeba zobaczyć.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Moda na trójkąty miłosne?

Od jakiegoś czasu obserwuję intrygujące zjawisko, a mianowicie coś na kształt "promowania" zawiłych historii miłosnych w stylu 1 dziewczę + 2 facetów. Historie te oczywiście fundują bohaterom (głównie dziewczęciu) tysiączne rozterki, no bo "którego tu wybrać?", a widzów dzielą na "dwa obozy", z których każdy widzi dziewczę w objęciach innego kawalera. Obozy potrafią narobić wokół tytułu niezłego zamieszana i być może to właśnie w tym dzieło.

Diabli wiedzą kiedy ta moda wypłynęła, ale mam wrażenie, że po premierze "Zmierzchu" mocno przybrała na sile. Wcześniej oczywiście takie wątki też się przewijały, ale jeśli już jakaś saga czy też serial podejmowały problematykę skomplikowanej miłości, to prędzej fundowały widzom coś w stylu "każdy z każdym" - bohaterowie zmieniali partnerów niczym rękawiczki i zauważyć to można było tak samo w "Dynastii" jak i w "Grey's Anatomy". Okrzyków i obozów kibicujących poszczególnym parom było jednak mniej, a zatem i mniej hałasu towarzyszyło także samej serii.

Schemat 1 + 2 przewinął się też przez "LOST" (Kate, Jack, Sawyer), na dużym ekranie dramat uczuciowy obserwujemy w miarę na bieżąco w "Igrzyskach Śmierci" (Katniss, Peeta, Gale), wepchnięto go na siłę do pierwszego sezonu "The Following" (już nawet nie pamiętam imion tej radosnej gromadki, choć tutaj akurat bardziej skupiono się na aktach fizycznych niż emocjach), a ostatnio możemy też oglądać go regularnie w serii "Reign" (Maria, Franciszek, Sebastian).

trójkąt miłosny Reign
Sebastian, Franciszek i królowa Maria z "Reign"

Nie wiem czy moda przenoszenia trójkątów na srebrny ekran to efekt ich świetnej sprzedaży w kinie (rozkrzyczane nastolatki, mdlejące na widok Edwarda i Jacoba zrobiły swoje) czy też jest to dzieło przypadku, ale zaczyna się tego robić jakoś wyjątkowo dużo. Jak to przekłada się na oglądalność seriali? Nie mam pojęcia. Ale jeśli w kolejnych seriach/sezonach scenarzyści zaczną stawiać na tego typu komplikacje, to uznam, że coś chyba jest na rzeczy ;)

niedziela, 26 stycznia 2014

Zapowiedź nowej serii

Już teraz wiem, że recenzja "The Walking Dead" pojawi się z pewnym opóźnieniem, skomplikowały się bowiem nieco występy gościnne, niezbędne mi absolutnie do szczęścia. Dodatkowo muszę oderwać wreszcie myśli od tematów przygnębiających, w tym samobójczej śmierci JewWario, która poruszyła mną solidnie (a ostatnio obejrzane 3 filmy raczyły mnie tematyką tożsamą i mam tego jakby dosyć).

W związku z powyższym, a także wbrew nastrojowi i sytuacji, wypuszczę w przyszłym tygodniu (a przynajmniej zrobię co w mojej mocy, żeby się w tym terminie wyrobić), pierwszy odcinek zupełnie nowej serii:

do 5 razy sztuka

Omawiać w niej będę seriale (a jakże), przy oglądaniu których zwyczajnie poległam i dałam sobie tzw. siana, postanawiając że mam dość i nigdy do nich nie wrócę. Takich tytułów jest sporo, przy niektórych wysiadłam nawet wcześniej, obejrzenie 2 epizodów było katorgą stulecia i na myśl, że miałabym obejrzeć całość (dajmy na to 2 sezony), by powiedzieć "Matko, co za syf", stoi w sprzeczności nie tylko z moją naturą, notorycznym brakiem czasu, ale i zdrowym rozsądkiem. Pięć odcinków (średnio 4 godziny) jestem w stanie przecierpieć, więcej - wykluczone, groziłoby mi eksplozją. Listę takich koszmarków posiadam, aktualny stan ducha wymaga ode mnie wyrzucenia z siebie emocji, więc z rozkoszą będę piętnować tytuły, których emisja w telewizji była, w mojej ocenie, potworną pomyłką.


A zatem trzymajcie serdeczne (kciuki są ponoć zdradliwe ;P), by najbliższe dni były względnie spokojne i umożliwiły mi nagranie, montaż i publikację pierwszego odcinka ;)